Piątek trzynastego
W sumie to chyba nie jestem zbyt przesądna. Tak mi się przynajmniej wydaje. Gdy czarny kot wejdzie mi drogę, to prędzej go pogłaskam, niż ominę i przeklnę. Zdarza mi się też kłaść buty na stole, a nawet otwierać parasol w pomieszczeniach. Tylko z tym piątkiem trzynastego jakoś tak zawsze było mi nie po drodze.
Koronatravel
Podróżowanie w czasach epidemii koronawirusa może i nie jest najmądrzejszą rzeczą na świecie, ale mogę podać kilka przykładów innych, znacznie większych głupot, jakie człowiek może w życiu popełnić. No więc proszę was, nie wylewajcie od razu całego kubła pomyj na podróżników, turystów, przedsiębiorców i osoby, które z takich czy innych względów chcą lub muszą, nawet w tych apokaliptycznych czasach, wsadzić swoje cztery litery na pokład samolotu. Ustalanie terminu wycieczki w momencie kiedy Polska była jeszcze wolna od przypadków zarażenia koronawirusem i wszyscy sobie z tego troszkę śmieszkowaliśmy, wydawało mi się zupełnie normalną rzeczą. Podobnie jak tysiącom innych Polaków, którzy teraz pozjadali wszystkie rozumy i walą na prawo, na lewo i na oślep hejtem. Nic w tym moim planowaniu nie było nadzwyczajnego- realizacja podróżniczych marzeń, zasłużony wypoczynek, chęć spędzenia czasu z rodziną w nieco innej niż domowa scenerii. Podświadomie czułam jednak, że marzec to może być już ostatni moment, żeby gdziekolwiek pojechać. Czułam też, że to może być ostatni wyjazd, po którym nastąpi bardzo długa przerwa w podróżowaniu gdziekolwiek. Nie tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich. Śledząc medialne doniesienia o rozwoju epidemii w Azji, a później w Europie niestety nie wspomogłam się szklaną kulą, która pewnie ukazałaby mi scenariusz na tamten piątek trzynastego (13.03.2020). Z fusów również wróżyć nie umiem, więc skąd mogłam wiedzieć, że Polska zamknie swoje granice i odetnie możliwość powrotu do kraju tysiącom Polaków przebywających z różnych względów na obczyźnie. „Przecież to było do przewidzenia”, powiecie. Owszem- tak, to akurat było do przewidzenia, ale galopująca dynamika zmian już nie. Ta ostatnia była totalnie poza czyjąkolwiek kontrolą i wyobrażeniem. Gdy ósmego marca wylatywaliśmy z lotniska w Balicach wiedzieliśmy o czterech potwierdzonych przypadkach zakażenia w Polsce. W tym samym czasie w Czarnogórze tych przypadków było zero. Na lotnisku nikt z uporem maniaka nie dezynfekował co 5 minut rąk, a maseczki zauważyłam ledwo u kilku osób. Gdy wróciliśmy do Polski 14 marca potwierdzonych zachorowań było już około 100, a zgonów w wyniku choroby i powikłań cztery. Wiecie, to było „zaledwie” 6 dni różnicy, a czuliśmy, że wracamy do innego kraju, do innej rzeczywistości.
W samo południe
W samo południe umówiliśmy się na godzinny rejs po Jeziorze Szkoderskim. Jest to największy akwen słodkowodny na Bałkanach, podzielony między Czarnogórę i Albanię. To jezioro to takie czarnogórskie „must see”. I chociaż bardzo nie lubię takiego etykietowania, to powiem wam jedno, że rejs po Jeziorze Szkoderskim jest jak rejs po żywym organizmie. Bo to jezioro żyje. Zmienia się nieustannie, kurczy i rozrasta wraz ze zmianami pór roku. Jest ostoją wielu gatunków ryb i ptaków, w tym migrujących. Jest domem dla odradzającej się z nadejściem wiosny flory i fauny. Spływające z gór rzeki zasilają jego wody. Miejscowym, którzy zabierają na swoje łódki przyjezdnych, żeby pokazać jego piękną, daje pracę i chleb. Tym rejsem zakończyliśmy eksplorowanie maleńkiej i przepięknej Czarnogóry. Ale w południe jeszcze nie mogliśmy o tym wiedzieć.
(Nie)dobry wieczór
Około 20-stej wróciliśmy z supermarketu. Zakupy położyłam na podłodze i zajęłam się dziećmi, które jak zwykle domagały się wszystkiego naraz, tu i teraz. Nagle mój telefon rozdźwięczał się jak szalony. Słyszałam tylko kolejne piknięcia Messengera. Sprawdziłam szybko wiadomości. Wszystkie brzmiały mniej więcej podobnie: „kiedy wracacie?”, „którego macie lot do domu?”, „kiedy wylatujecie?” itp. „Zamykają granice od niedzieli, zawieszają połączenia lotnicze, zdążycie wrócić?”. Poczułam, że zaczyna mi wirować w głowie, oddech przyspiesza, a w ustach robi się sucho. Znajomi zaczęli dosyłać zdjęcia z przemówienia premiera z informacją o zamknięciu granic. Zaczęłam w pośpiechu szukać informacji w internecie, dzieci zajęły się na chwilę sobą, a mąż niczego jeszcze nieświadomy brał sobie spokojnie prysznic.
Musimy stąd wylecieć. Jutro!!!
– Na pewno to dobrze zrozumiałaś? W niedzielę przecież mamy lot powrotny, to może te połączenia zawieszają z niedzieli na poniedziałek, a nie z soboty na niedzielę?- mąż starał się mnie jeszcze uspokoić.
– Tak, na pewno dobrze! Wszędzie piszą i mówią to samo! Musimy znaleźć się z powrotem w Polsce najpóźniej jutro przed północą, bo inaczej to nie wiem, jak stąd wrócimy i kiedy…- odpowiedziałam mu coraz bardziej ogarnięta paniką i strachem.
W głowie kotłowało nam się tysiąc myśli, a w żyłach płynęła chyba głównie adrenalina i stres. Tylko dzieci, niczego nieświadome umilały sobie czas, nie bacząc na nasze troski.
Lot do domu
W pośpiechu zaczęliśmy wyszukiwać połączenia lotnicze. Godzinę, czy dwie spędziliśmy na Skyscanner, Kayak i Fly4free. Serwisy do rezerwacji biletów przeżywały chyba prawdziwe oblężenie, bo pokazywało się mnóstwo błędów. Znaleźliśmy lot z Podgoricy Lufthansą do Krakowa. Idealne połączenie! Cena nieidealna, ale w tej sytuacji nie grała roli. Trzęsąc się z nerwów, wpisywałam w okienka rezerwacji kolejno nasze dane z paszportów. Przeklikiwałam następne zakładki. Wydawało mi się, że trwa to całą wieczność. W końcu kliknęłam na zakup biletów. Moje napięcie sięgało już zenitu, stres i panika wzięły górę nad wszystkim. Czas leciał, a system mielił i mielił… Finalny komunikat: „przepraszamy, nie mamy już tego biletu”. Szukaliśmy więc od nowa, ale szansa na odpowiedni lot z Podgoricy już przepadła. Bilety wykupiły się w oka mgnieniu. Wiedziałam, że najbliższe międzynarodowe lotniska są w Tivacie w Czarnogórze, Tiranie w Albanii i w Dubrowniku w Chorwacji. Sprawdziliśmy opcje połączeń. Jakieś tam loty niby były, ale z żadnym nie wyrobilibyśmy się przed północą w sobotę. Nagle, znaleźliśmy go, eureka! Wyszukiwarka wypluła lot Lotem z Dubrownika do Krakowa z przesiadką w Warszawie. Czasowo mieściliśmy się idealnie przed północą. Teraz nasuwało się tylko jedno pytanie- jak dostać się do Dubrownika?… Niestety, bilety na klasę Economy znów rozeszły się w pięć sekund i zostaliśmy z bardzo drogimi biletami na klasę Premium. W momencie ich zakupu okazało się jeszcze, że limity dzienne na karcie męża są za niskie, więc trzeba je było szybko zwiększyć. Na całe szczęście, w tym samym czasie nikt ich nie wykupił. Udało się w końcu sfinalizować transakcję. Szczęśliwi i spłukani zostaliśmy z biletami w jedną stronę za około 6.000 PLN. I wierzcie mi, nigdy nie cieszyłam się bardziej, wydając 6 tysięcy złotych na cokolwiek!
Auto
Na szczęście w Czarnogórze wypożyczyliśmy sobie auto. Tego wieczoru sprawę dojazdu samochodem do Dubrownika załatwialiśmy równolegle z rezerwacją biletów lotniczych. Problem był taki, że w momencie wypożyczania samochodu nie deklarowaliśmy opuszczania granic Czarnogóry ani zdania samochodu w innym punkcie niż miejsce wypożyczenia. Po godzinie 22.00 napisałam maila do naszej wypożyczalni, z zapytaniem czy możemy zmienić umowę i oddać samochód dzień wcześniej w Dubrowniku. Pół godziny później zadzwoniłam do nich pomimo późnej pory. „Cześć, dostaliśmy twojego maila i właśnie zastanawiamy się tu, jak ci pomóc, ale na pewno musimy zmienić umowę, bo na starej nie możesz opuścić granic Czarnogóry. Ktoś od nas przyjedzie jutro do ciebie z nową umową albo spotkamy się przed samym przejściem granicznym. Pojedziemy za Wami do samego lotniska, bo nasz drugi kierowca będzie musiał od razu wrócić waszym autem do Czarnogóry. W sumie ta dodatkowa usługa to będzie dla was koszt 85 euro”- poinformował mnie gość po drugiej stronie. „Panie złoty, biorę to wszystko w ciemno, życie mi ratujecie!”, pomyślałam w duchu. W tym momencie dziękowałam samej sobie, że wypożyczyłam auto z małej lokalnej, czarnogórskiej firmy, a nie z międzynarodowej sieciówki typu Avis, Budget, czy Sixt, do której szanse dodzwonienia się tak późno w nocy i przebicia przez infolinię oraz załatwienia czegokolwiek byłyby pewnie zerowe. Warto na wyjeździe wspierać lokalne biznesy. Poprosiłam ich również o wydrukowanie biletów lotniczych. Niby zawsze można je mieć w telefonie, ale jakoś tak wolę też te papierowe, tak na wszelki wypadek. No i kolejna ważna rzecz- angielski za granicą w sytuacjach kryzysowych bardzo się przydaje. Wiedziałam to odwiedzając chorwacką „bolnicę”, czyli szpital, w Zadarze cztery lata temu, wiedziałam to i teraz. Ludzie, uczcie się języków obcych, a przynajmniej angielskiego😊! A gdyby była wam kiedyś potrzebna w Czarnogórze wypożyczalnia aut, która nie tylko da wam samochód (no dobra, my trafiliśmy na rzęcha, ale zupełnie im to wybaczam:), ale również uratuje z życiowej opresji, to z całego serca polecam wypożyczalnię Simeun. Ceny mają bardzo przystępne i jest to zdecydowanie wypożyczalnia do zadań specjalnych, o każdej porze dnia i nocy.
Granice I
Przed podróżą zawsze dodaję sobie do „obserwowanych” jakieś popularne hasztagi i profile na Instagramie z danego kraju. Czasem dodaję się też do grup na Facebooku Polaków tam mieszkających. Bywa, że jest to nieocenione źródło wiedzy i pomocy przy planowaniu podróży. Bywa, też że jest to miejsce, gdzie Polacy na obczyźnie snują opowieści dziwnej treści (np. grupa na FB „Polacy w Malmö😊”…). I właśnie z takiego czarnogórskiego profilu o mniej więcej 2:00 w nocy dowiedziałam się, że w tym samym czasie Czarnogóra uszczelniła swoje granice, i że zamknęła już najmniejsze przejścia graniczne. Jeszcze przed chwilą ten mój słodki, zakupiony za 6 tysięcy złotych bilet, ta moja obietnica powrotu do kraju na czas, zrobiła się bardzo cierpka w smaku. Czy nasze przejście graniczne będzie jeszcze otwarte? Sprawdziłam szybko przejścia z Chorwacją. To „nasze” było nadal czynne, a bilet znów stał się lekkostrawny.
Znajomy z instagrama
To medium społecznościowe jest o dziwo naprawdę bardzo pomocne w sytuacjach kryzysowych. Od „znajomego” z insta, który akurat w tym samym czasie przebywał w Czarnogórze i obserwował moje relacje, dowiedziałam się, że mają ten sam problem co my i że mówiąc krótko, jest nas całkiem sporo, bo około 100 osób, które jakoś chcą się z tej Czarnogóry wydostać. Znajomy podał mi numer do ambasady Polski w Podgoricy, którego jakoś w tym całym szale i panice, sama sobie wcześniej nie znalazłam. Jak się okazało, oboje mieliśmy zabookowany lot powrotny ryanairem do Polski na niedzielę. Jak już wiecie, ten lot nigdy się nie odbył. Pozostaliśmy ze sobą w kontakcie, żeby wymieniać się na bieżąco informacjami.
Ambasada
Poranna rozmowa z pracownicą ambasady wyssała ze mnie resztkę sił życiowych. Czułam się jak flak. Bilet za 6k znów stał się obietnicą bez pokrycia.
– W tej chwili nie ma możliwości opuszczenia Czarnogóry samochodem, wszystkie przejścia graniczne są zamknięte. To co doradzam, to wydostanie się samolotem do Niemiec lub Austrii i zorganizowanie sobie stamtąd transportu kołowego. Proszę poprosić rodzinę o zebranie pieniędzy i przesłanie do Państwa. Pieniądze przydadzą Wam się w najbliższym czasie, bo nie wiadomo ile to jeszcze potrwa.- zimnym głosem i bez cienia empatii wydusiła pani po drugiej stronie. Pewnie byliśmy dla niej kolejnymi niefrasobliwymi Polakami, którym zachciało się podróży w czasie zarazy, a którzy na dodatek wydzwaniają od rana z tym samym problemem.
– Ale z tego co czytałam na stronię rządowej Czarnogóry jeszcze wczoraj, to zamknięte są tylko niektóre przejścia graniczne, te najmniejsze, a nie wszystkie tak jak Pani twierdzi. Od wczoraj nie aktualizowali tej informacji na swojej stronie.- mówiąc to miałam nadzieję, że zbiję ją trochę z pantałyku
– No właśnie tu jestem nieco zdezorientowana, ale według moich informacji WSZYSTKIE przejścia Czarnogóra już zamknęła. Proszę szukać lotów do Niemiec i zebrać pieniądze, jeśli Państwo teraz nie mają. Pozostańmy w kontakcie…
Debeli Brijeg
Po tym telefonie dokończyliśmy pakowanie w 15 minut i rzuciliśmy się do drzwi w nadziei, że może jeszcze nasze przejście graniczne Debeli Brijeg będzie czynne. W międzyczasie skontaktowałam się z wypożyczalnią, żeby zapytać ich, czy są pewni, że to przejście graniczne jest nadal otwarte i poprosić, żeby zjawili się w umówionym miejscu jak najwcześniej. Według nich to przejście było nadal czynne. Mieliśmy przed sobą 2.5h drogi pod chorwacką granicę. A ja tak naprawdę nie wiedziałam, czy będziemy mogli ją przekroczyć samochodem i czy mój drogocenny bilet powrotny do domu, w ogóle jest przydatny? Straszne uczucie. Nie polecam.
Przy okazji objechaliśmy sobie całą Bokę Kotorską. W sobotni ranek w Kotorze przy starych murach miejskich odbywał się targ. Mieszkańcy sprzedawali swoje płody rolne, miody, rakije, rękodzieło, sery, słowem co kto miał i wytworzył. Te migawki zwykłego życia widziane z okna samochodu wydawały mi się jakąś niedoścignioną oazą spokoju i beztroski. Zwykli ludzie i ich codzienne, małe sprawy. Niedługo potem i dla nich miało się to zmienić, ale w ten sobotni, targowy poranek nikt nie myślał jeszcze o zamykaniu czegokolwiek. Czarnogóra chciała się ze mną pożegnać najpiękniejszymi widokami jakie tylko miała. Góry wpadały w ciemne wody Boki Kotorskiej i odbijały się w jej tafli. Przejeżdżaliśmy przez kolejne miejscowości przy linii brzegowej Zatoki z nerwami naciągniętymi jak postronki. W nocy nie zmrużyłam oka, dostałam rozstroju żołądka, a w gardle stanęła gula, przez którą nie mogłam nic przełknąć. Instynkt samozachowawczy nakazywał tylko dużo pić. Jeść nie musiałam, ale pić trzeba było, żeby zachować resztki myślenia, które mogło mi się jeszcze przydać. Stanie w korku przez roboty drogowe, ani to, że nawigacja wyprowadziła nas gdzieś w pole, nie zrobiły już na mnie większego wrażenia. Siły psychiczne i fizyczne musiałam zostawić sobie na przekroczenie granicy.
Lukoil
Ostatnia stacja paliw przed przejściem granicznym z Chorwacją była naszym wyznaczonym miejscem spotkania. Nasze ziomki z wypożyczalni zjawiły się godzinę później, pewnie przez ten korek, na który my trafiliśmy. Dzieciom to specjalnie nie przeszkadzało. Bąbelki bawiły się w najlepsze na pustym parkingu i wysępiły jeszcze od taty zakup dwóch autek oraz baniek mydlanych. Bańki szybowały gdzieś wysoko unoszone przez wiatr. Jakże im tego lotu zazdrościłam.
Granice II
Wypuszczą, czy nie wypuszczą? Kilka samochodów, które stały przed nami i zostały przepuszczane, jasno dawały mi do zrozumienia, że jednak to przejście graniczne nadal jest otwarte i ruch odbywa się na nim normalnie. Odstaliśmy swoje, okazaliśmy paszporty do kontroli i jak gdyby nigdy nic opuściliśmy granice Czarnogóry. Kamień spadł mi z serca, bo najgorsza niepewność była już za mną. Poczułam, że coraz bliżej mi do domu, że to przecież musi się udać. Tylko zapomniałam o jednym… Jeszcze musieliśmy zostać wpuszczeni do Chorwacji.
– Gdzie Pan był w ciągu ostatnich dwóch tygodni?- po angielsku zapytała śmiertelnie poważnie strażniczka. Z jej miny i tonu głosu wywnioskowałam, że chce usłyszeć od nas prawdę i tylko prawdę. W takich momentach przecież człowiek wie, gdzie był, co robił, ale zanim wydusi z siebie jakieś pełne zdanie, potrzebuje chwili skupienia.
– Nooo… W Czarnogórze i w Polsce….- wykrztusił z siebie po chwili nieco zbity z tropu małżonek.
– Czy jest Pan pewien?- strażniczka zapytała jeszcze raz z niedowierzaniem.
W tym momencie mój starszy bąbelek postanowił spontanicznie wkroczyć do akcji. Zaczął nawijać do niej po swojemu, że ma piękne nowe autko, że tatuś właśnie kupił, że jest niebieskie i takie tam. Chyba złapali wspólny język pomimo bariery w porozumiewaniu się. Strażniczka rozchmurzyła się, spojrzała na bąbla pogodnie i zaczęła coś mówić do niego po chorwacku. Wpuściła nas do swojego kraju, życząc szerokiej drogi. Bąbelki bywają czasem przydatne w podróży, nawet bardzo.
Lotnisko
Dalej poszło już gładko. Od przejścia granicznego do lotniska było tylko jakieś 20 min drogi. Na lotnisku zdaliśmy auto, pożegnaliśmy się z naszymi suberbohaterami z wypożyczalni, ale bez uścisku dłoni, wiadomo dlaczego. Teraz nie było już odwrotu. Staliśmy sami z dziećmi, z naszymi tobołkami, bez auta, z perspektywą lotu, co do którego bardzo liczyliśmy na to, że nie odwołają go w ostatniej chwili.
W praktycznie bezludnym holu rozmawiamy z innymi Polakami oczekującymi na ten sam lot. Okazało się, że nie byliśmy jedynymi, którzy wpadli na pomysł ucieczki przez Dubrownik. Każdy przyjechał tu z jakąś swoją historią, z jakąś anatomią ucieczki, żeby odbyć ostatni lot do Polski przed zamknięciem granic i zawieszeniem połączeń lotniczych.
Ryk silników startującego samolotu jeszcze nigdy nie był mi tak miły jak wtedy. Nam się udało. Wróciliśmy na czas, nie utknęliśmy w Czarnogórze. Chociaż wiem doskonale, że około setki Polaków nie miało takiego szczęścia.
Czy po tym wszystkim zmieni się nasze podróżowanie? Czy zaczniemy wybierać inne destynacje? Myślę, że nie tylko to się zmieni. Świat teraz zmienia się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Dynamika tego co się obecnie dzieje przyspiesza na naszych oczach. Nie tylko sposób w jaki podróżujemy ulegnie zmianie. Pytanie powinno brzmieć co się NIE zmieni po koronawirusie? Będziemy chyba wszyscy musieli stworzyć sobie nową rzeczywistość, nową normalność, do której z czasem przywykniemy.
W dniu, w którym opuściliśmy Czarnogórę nadal nie było w niej potwierdzonych przypadków zachorowań. Wróciliśmy z ostatniego europejskiego kraju wolnego od koronawirusa. Ale i to kilka, dni później przestało być aktualne…
***
„Elena, ze względu na sytuację w Polsce musieliśmy szybko wyjechać z Czarnogóry. Mieszkanie jest zamknięte, a klucz schowałam pod wycieraczką. Dziękuję za możliwość zatrzymania się w Twoim apartamencie”. Tą wiadomość wysłałam do naszej gospodyni z Airbnb dopiero, gdy postawiłam stopy na lotnisku w Warszawie. Zrobiliśmy to, udało się.
***
W momencie, kiedy piszę ten tekst, to wiem już, że po pozostałych Polaków do Czarnogóry zostanie wysłany samolot, który zabierze ich do domu (21.03.2020). Jeśli zostalibyśmy tam, to w sumie nasze czarnogórskie wakacje wydłużyłyby się o tydzień. Długo, niedługo? Nie wiem. Zresztą, teraz nie ma to najmniejszego znaczenia… Cieszę się, że i oni mogą wrócić do kraju, bo bardzo im „kibicowałam”. Bo wiem przez co przeszli i jakie uczucia im towarzyszyły.
Rebeka von Jurgen
*Spodobał Ci się ten artykuł? To zostaw po sobie ślad w komentarzu, poślij go dalej w świat, daj serduszko na Instagramie albo lajka na Facebook’u.
Zaobserwuj mnie również na moich profilach w social media: Instagram & Facebook!
Spodobał Ci się ten lub inny artykuł na blogu? To postaw mi wirtualną kawę:). Wesprzesz mnie w ten sposób jako autorkę internetową. A możesz to zrobić klikając w ikonkę poniżej.